Zachwycony otoczeniem idę przystając co chwilę, aby zrobić zdjęcie. Dzielnica Central w Hongkongu, centrum biznesowe porą popołudniową dnia roboczego, tłumy dookoła. Nowoczesna architektura, światło bardzo korzystne, pogoda wymarzona, czegóż chcieć więcej. Jestem po prostu w swoim żywiole. Mogę nawet zaryzykować międzynarodowe określenie dla tego stanu: „happy”.
Zaczepia mnie facet, koło czterdziestki, sympatyczny, ale tajemniczy; typ Hindusa. Mówi, że z mojej twarzy wyczytał, że jestem dobrym człowiekiem, ale mam w swoim otoczeniu osobę niebezpieczną, która tylko udaje przyjaciela. Uderzyła go moja pozytywna aura i chce mi pomóc. Jest joginem i posiada tajemną moc, co może udowodnić. Daje mi karteczkę, którą zmiął w kulkę i kazał włożyć do kieszeni. Pyta o mój ulubiony kolor, liczbę i kwiat, co zapisuje w notesiku. Każe mi wyjąć kulkę z kieszeni i co? Wszystko się zgadza!
Zdębiałem. Spotkałem człowieka, który ma tajemne moce, on uczyni mnie jeszcze szczęśliwszym niż jestem! Ale to ma swoją cenę, przecież jak ja będę dzięki niemu szczęśliwy i bogaty, to chyba mogę w to trochę zainwestować. Na sugestię udziału w zyskach z przyszłych moich sukcesów niechętnie kręci głową, ale w końcu przechodzimy do następnego etapu. Coś zapisuje na małej karteczce jak poprzednio, mnie w kulkę i każe schować do kieszeni. Z ekscytacji czynię tę kulkę bardzo małą i mocno ściśniętą.
Pada pytanie o tego ukrytego fałszywego przyjaciela, czy kogoś podejrzewam. Mam z tym problem, ale po kilku chwilach, kiedy zauważam, że jogin zaczyna się trochę denerwować, wymyślam jakieś imię bez konotacji z żadną konkretną osobą. Zapisuje to w notesiku. Każe wyjąć kulkę z kieszeni, przykładam ją sobie zgodnie z instrukcją do czoła, to samo czyni on, jak poprzednio, i oddaje mi kulkę. Nie jest tak dokładnie i ciasno zmięta jak ta z mojej kieszeni. Imię na karteczce oczywiście się zgadza.
No cóż, po raz kolejny okazało się, że cudów nie ma, albo że przydarzają się tylko innym ludziom. Z nerwowym uśmiechem oddalam się od niego i zadumany odchodzę w swoją stronę.
Czym przyciągnąłem go do siebie? Moją aurą naiwniaka? Zawsze mi się wydawało, a przecież już żyję na świecie trochę lat, że ta przypadłość nie jest moją główną cechą charakteru. Istnieje tylko jedno wytłumaczenie, że w czasie fotografowania zmieniłem się w naiwne, zachwycone całym kolorowym fascynującym światem dziecko. Bezbronne i niewinne, które musi dopiero obudzić się ze snu, żeby zacząć logicznie myśleć. I właśnie w takim stanie przyłapał mnie ten oszust.
Przygoda z joginem wcale nie popsuła mi pobytu w Hongkongu. Wręcz przeciwnie, dodała jeszcze pewnej pikanterii i dopełniła obrazu tego fascynującego miejsca. Miejsca, które mnie kompletnie oczarowało. Głównie swoim klimatem wielkiego miasta, ale pełnego prawdziwych, bynajmniej nie wielkomiejskich ludzi. Rybaków, straganiarzy, robotników i górali, którzy zamiast wysokich gór, mają wokół wysokie wieżowce. Wśród nich czułem się najlepiej.
W Hongkongu mieszka wielu bogaczy, milionerów czy nawet miliarderów, można to sprawdzić w odnośnych statystykach. Spotyka się ich w kolejkach ustawiających się przed ekskluzywnymi sklepami typu Ferrari-Shop, Louis Vuitton czy Rolex w wielkich centrach handlowych, jak już ich więcej nie zmieści się w środku. Ale oni nie różnią się bardzo od innych milionerów całego świata, których codziennie spotykamy na ulicach, nawet tych naszych polskich, którzy są o wiele, wiele biedniejsi, ale wyglądają i zachowują się podobnie. Tak więc oni nie byli dla mnie tak bardzo interesujący. O wiele ciekawsze były ich filipińskie służące, których w tym wielkim mieście muszą być tysiące.
W dzień wolny od pracy, którym jest niedziela, gromadzą się one na ulicach dzielnicy Central, czyli tej najbardziej ekskluzywnej, biurowo-zakupowej, która w ten jeden dzień zostaje specjalnie dla nich zamknięta dla ruchu samochodowego. Tak więc filipińskie służące rozkładają się we wszystkich możliwych miejscach na kartonach w prowizorycznych koczowiskach, gdzie jedzą przyniesione ze sobą przysmaki, rozmawiają, plotkują, śpiewają, urządzają uliczne pokazy mody czy tańca. Cieszą się i smucą w zależności od aktualnego humoru, rozmawiają przez telefony z pozostającą w ojczyźnie rodziną. Jest to widok niezwykły, zjawisko społecznie i kulturowo niebywałe. Oczywiście fotografowanie tego zgromadzenia wymaga wielkiego wyczucia i nie jest takie proste, ale aura niewinnego naiwniaka emanująca od fotografa na pewno w tym pomaga.
Naiwny fotograf może więcej. Wejdzie tam, gdzie uważny i trzeźwo myślący nie pójdzie. Bo nie wypada, bo to może i obciach. Bo obcych ludzi, których się nie rozumie, należałoby się może nawet trochę obawiać. Bo najpierw należy zapytać o zgodę, a dopiero potem fotografować. Naiwny fotograf nie pyta, działa. I tylko on ma szansę na złapanie kawałka realnego życia na gorącym uczynku. Musi się tylko trochę pilnować, żeby nie robić naiwnych zdjęć.
W dniu 3 maja (w patriotycznym odruchu chciałbym napisać duże M, ale to nie miałoby tutaj żadnego sensu) uczestniczyłem w corocznym święcie ku czci lokalnego bóstwa, Tam Kunga, które jest czczone praktycznie tylko w jednej dzielnicy Hongkongu. Żył on na przełomie XI i XII wieku, wsławił się tym, że już jako dziecko potrafił uzdrawiać ludzi, przepowiadał pogodę i rozkazywał wiatrom i deszczowi, przez co od zawsze był czczony przez rybaków. W Shau Kei Wan, w północno-wschodniej części wyspy Hong Kong, ma on swoją małą świątynię. W dniu jego urodzin, które przypadają bardzo praktycznie zawsze w dzień hucznie obchodzonych urodzin Buddy, ulicami miasta przechodzi barwny i bardzo głośny korowód przebierańców z nieodłącznym chińskim smokiem. A właściwie smokami, bo wiele grup, z których składał się pochód, posiadało swojego.
Grupy były bardzo różne, w sporej części załogi zakładów pracy, grupy sportowe, coś na kształt kół gospodyń wiejskich. Klimaty swojskie i sielskie. Każda grupa wiozła wózek z jedzeniem, którego najważniejszym składnikiem była pieczona świnia. Po przejściu przez miasto ludzie zatrzymywali się w świątyni, gdzie w sposób bardzo skupiony modlili się przed posągiem Tam Kunga.
Fotografowanie nie nastręczało trudności. Bo było to wielkie zgromadzenie wesołych, pozytywnie nastawionych, radosnych ludzi. Widać było, że to święto ich cieszy i ta radość biła z każdej twarzy. Aparat był dobrym pretekstem do bliższych kontaktów, rozmowy. Po wyjściu ze świątyni korowód się rozwiązywał i kilka grup przeszło do pobliskich zakładów pracy, głównie małych stoczni. Oczywiście poszedłem tam do nich i zostałem ugoszczony piwem, jajkami na twardo w kolorze czerwonym (na szczęście) i pieczoną wieprzowiną. Nikt nie miał mi za złe, że jestem obcy, że się tylko wśród nich plączę i przeszkadzam. Prawdę mówiąc czułem się tam bardzo dobrze, jak wśród swoich. To, że byłem dla nich tak egzotycznym osobnikiem, wzbudzało zainteresowanie i sympatię, a nie – jak to dla najprostszego przykładu jest obecnie w polskim zwyczaju- niechęć i odrzucenie.
Ostatnio poraziły mnie obrazy z marszu zorganizowanego 11 listopada w Warszawie pod hasłem „My chcemy Boga”. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co by się stało, gdyby przypadkowo zabłąkała się tam grupa chińskich wyznawców Tam Kunga, z ich pozytywnym nastawieniem i naiwnie radosnymi obliczami. Oczywiście dowiedzieliby się, czyj Bóg jest większy i ważniejszy, czyja i która Ojczyzna jest bardziej słuszna. I że to my jedyni mamy prawo twierdzić, że Bóg jest z nami.
Gott mit uns.
Obawiam się, że bardzo się mylimy. Że my możemy chcieć Boga, ale Bóg już nas nie chce. Że woli bardziej chrześcijańskich w duchu wyznawców Tam Kunga od nas, chrześcijan deklaratywnych, skażonych szczerą i żywą nienawiścią oraz manią wielkości. Zupełnie nieuzasadnioną.
Naiwnym fotografem można być w środowisku o pozytywnym potencjale odczuć i energii, wtedy naiwność procentuje. Z fotografowaniem w środowisku wrogim i o negatywnej energii jest zupełnie inaczej, tam naiwność nie jest na miejscu. Ale tak naprawdę nie wiem, czy miałbym na takie fotografowanie ochotę.
No i jeszcze jedna uwaga na koniec. Jeżeli w Polsce już się więcej nie da wytrzymać, to wyjadę do Hongkongu i będę tam się trzymał wyznawców Tam Kunga. To taki mój prywatny, tajny plan.
* * * * *
Zdjęcia powstały w czasie warsztatów fotograficznych z udziałem Tomasza Tomaszewskiego, zorganizowanych przez Magazyn „Pokochaj Fotografie” w maju 2017 roku. Był to świetny czas przeżyty wspólnie we wspaniałej atmosferze, za co dziękuję Tomaszowi i wszystkim uczestnikom.
Więcej zdjęć z Hongkongu pod linkiem tutaj.
Na zakończenie zapraszam na fotokast ze zdjęciami z Hongkongu.
2 komentarze
Stanisław Wojtowicz
Witaj Leszku!
Tak pięknie opowiadasz słowem i fotografią!10 lat temu byłem w Hong Kongu i mam podobne odczucia.Piekne miesce na ziemi.
Myśle,że Twoja wystawa w Krosnie jest niezbedna!!!
Miło Cie było spotkać i raz jeszcze dziekje za ogromna prace,którą dla nas zrobiłeś!
Jak będziesz w Krosnie zadzwoń koniecznie!
Pozdrawiam
Staszek Wojtowicz
Leszek Górski
Staszku, dziękuję za komentarz, mam nadzieję, że plany krośnieńskiej wystawy uda się kiedyś zrealizować :). Pozdrawiam serdecznie!