To najważniejsze trzeba powiedzieć od razu i na samym początku: to jedna z lepszych książek fotograficznych, jakie mi wpadły w ręce w ostatnim czasie. Śmiało porównuję ją do klasycznych pozycji Moriyamy, których mam kilka na półce, i do ulubionego albumu Sary Moon, którą kiedyś miałem okazję spotkać na wernisażu jej wystawy w Kioto. Czy da się połączyć Moriyamę i Sarę Moon w jednym albumie? Karkołomne zadanie i huśtawka nastrojów. Ale to zaproponowała mi Silvia Pogoda w swojej pierwszej książce fotograficznej pod tytułem „Butterfies”. Zdjęcia wykonane w czasie siedmioletniego okresu i wielokrotnych podróży po Japonii.
Teraz słowo usprawiedliwienia. Do użycia tych śmiałych porównań wezwała mnie sama Autorka tekstem na okładce książki. Okładka oprawiona w granatowe szorstkie płótno nie zawiera informacji o autorze czy tytule. Te znajdują się na grzbiecie albumu. Za to na okładce widzimy piękny wklęsłodruk w kolorze miedzi w pionowym układzie tekstu, nawiązującym do tradycyjnej japońskiej sztuki kaligrafii. Trzeba trochę uważności, żeby ten tekst przeczytać: „Nie pokażę ci niczego, czego do tej pory nie widziałeś. Nie powiem ci niczego, czego do tej pory nie słyszałeś. Słowa ograniczają, ale ty ciszo, ach, ciszo, jesteś tak bogata i bezgraniczna”.
Czy po takim dictum ma sens pisanie czegoś więcej o tej książce poza przekazaniem swoich wrażeń? Czy potrzebne jest rozdzielanie włosa na czworo i szukanie odpowiedzi na ulubione szkolne pytanie, co autor miał na myśli? Opadły mnie w tej chwili pisania wątpliwości, więc może, zyskując trochę czasu na zastanowienie, przejdę do faktów, bo to przecież najprostsze.
Silvia Pogoda jest kobietą wielu talentów. Fotografką, reżyserką, ilustratorką, blogerką. Pochodzi ze Słowacji, gdzie skończyła studia doktoranckie na kierunku nauk politycznych Uniwersytu w Bańskiej Bystrzycy. Jednak jej żywiołem okazała się sztuka, przez pewien czas studiowała równocześnie na Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu i w Instytucie Twórczej Fotografii w czeskiej Opawie. W ITF poznała swojego późniejszego męża, polskiego fotografa Barta Pogodę. Spędzają wiele czasu podróżując po świecie, a jednym z głównych i powtarzalnych celów wyjazdów jest Japonia.
Na obecnym etapie życia Silvia jest przede wszystkim matką. Mają z Bartem dwoje wspaniałych dzieci, które często przewijają się na ich fotografiach i filmach. W jednym z wywiadów Silvia mówi, że macierzyństwo pobudziło w niej chęć do intensywnego fotografowania, że nagle odkryła inny świat, poczuła go na nowo w warstwie wizualnej czy choćby w sferze zapachów. To niewątpliwe przełożyło się na zdjęcia, które widzimy w jej książce.
* * * * *
Kiedy mówi o sobie jako o artystce, nie wymienia na pierwszym miejscu fotografii. Jest artystką totalną i fotografia bywa u niej jednym z wielu elementów przekazu. W przypadku Butterflies mamy zdjęcia połączone z krótkimi tekstami w stylu haiku, będące swoistymi drogowskazami, które są ważne w nawigacji przez tę książkę. Bo zdjęcia nie są przeznaczone do odbioru wprost. Mniej chodzi o to co na nich widać, bardziej co czujemy je oglądając.
I tutaj także jeden z krótkich tekstów jest podpowiedzią: „Sięgaj ręką po wyimaginowane. Rzeczywistość nie potrzebuje ostrych konturów”. I tak właśnie jest z tymi zdjęciami. Niektóre są ostre, zawierają wyraźne motywy, powalają ilością szczegółów i pięknem wizualnym, jednak ich przesłanie pozostaje trudną do rozwiązania zagadką. Z drugiej strony kadry przedstawiające realną i rozpoznawalną scenę wymagają równie dokładnej analizy przez efekt rozmazania obrazu, nieostrość czy deformację.
Butterflies to fascynująca podróż od zdjęcia do zdjęcia, przez kolor i czarno-biel, przez barwne nieostre plamy i kontrastowe monochromatyczne wzory rodem z japońskich drzeworytów. Czuję w tym wszystkim ducha Japonii. Ale nie tej, która jest pierwszym najbanalniejszym skojarzeniem, czyli wysokich technologii, wspaniałej miejskiej architektury, tłumów ludzkich na ulicach. Japonia Silvii Pogody, (poza małym fragmentem książki, ale o tym jeszcze będzie później), jest wiejska, rustykalna, odwieczna w kręgu życia i śmierci przez poszanowanie dla każdego kamienia, źdźbła trawy, fragmentu mchu. Albo motyli, żyjących tak krótko i narażonych na tyle niebezpieczeństw, które mimo wszystko były, są i, taką mamy nadzieję, zawsze będą. Jest w tych zdjęciach magia pochwycona przez obserwatora z zupełnie innej kultury, który jest czuły na podskórne prądy i zakrzywienia fal grawitacyjnych w tym konkretnym miejscu wszechświata.
Po pierwszym przejrzeniu miałem już kilka zapamiętanych kadrów, które pewnie zostaną ze mną na dłużej. Choćby czarno biała fotografia egzotycznego liścia rozpostartego niczym tapeta, przez który przechodzi jaszczurka rodem z kadrów Arakiego. Albo jedno z kolorowych zdjęć z wielkiego miasta, które w sposób widoczny męczyło autorkę. Ten fragment książki jest pełen smutku, współczucia dla ludzi, którzy żyją pod wielkim ciśnieniem miejskiego zgiełku. Na jedno z tych zdjęć warto zwrócić szczególną uwagę. Z zaciemnionego okna wysuwa się ręka zaciśnięta w pięść. W jej kierunku zmierza dziwnie ubrana postać, z nakrycia głowy wystaje przeciwsłoneczny daszek. Ale dziwny to daszek, bo wygląda raczej jak jakaś wojskowa przyłbica. Wyobraźnia podsuwa wyimaginowane scenariusze. Co tam się za chwilę stanie? A raczej stało, bo czas na fotografii zatrzymany został tylko dla nas, w rzeczywistości od chwili zrobienia zdjęcia popłynął wartkim strumieniem dalej. Wynikiem jest przejmująca konfrontacja wizualna, która dzięki magii fotografii i uchwyceniu odpowiedniego momentu wyczarowuje tu zagadkową historię.
Dochodzę do końca książki. Natykam się na przedostatnie, zdumiewające w swojej oczywistości zdjęcie. Wyraźny, ostry, dobrze oświetlony nocny portret starszego mężczyzny patrzącego na nas drwiącym wzrokiem. Wydaje się pytać: i co teraz? Poukładałeś sobie w głowie pięknie i logicznie tę książkę, posortowałeś na kolory i czarno-biele, klimaty i odczucia, nawet dopisałeś sobie jakieś scenariusze… A tu taka niespodzianka, stawiająca swoją oczywistością wszystko na głowie. No cóż, jakoś trzeba przełknąć tę pigułę i przejść o krok dalej, do ostatniego zdjęcia.
Spędziłem nad nim trochę czasu i nadal nie wiem co przedstawia. Jest to jakaś kolista struktura z wyoblonym centralnym punktem. Zdjęcie czarno białe, mocno kontrastowe i ostre. Pierwsze skojarzenie to układ planet krążących wokół wielkiej gwiazdy sfotografowany potężnym teleskopem. Może to jakaś wizja wszechświata przekazana nam przez Autorkę na zakończenie? Ale równie dobrze może to być okrągła miska z przygotowywanym do pieczenia ciastem, zamieszanym właśnie przez obrotową łyżkę robota kuchennego. Zaiste piękny kontrapunkt.
Ale to widzę ja. A co zobaczy ktoś inny?
W takiej sytuacji najlepiej zamknąć oczy i poddać się zaczarowanej chwili, którą się zwykle przeżywa po zakończeniu czytania książki. Zgodnie zresztą z przesłaniem z ostatniej strony okładki w znanym nam już miedzianym kolorze: „oczy, które są zamknięte, rozumieją najwięcej”.
Wiec odpuśćmy sobie dalsze dzielenie włosa na czworo, dociekanie, co Autorka miała na myśli. Pozostawmy w sobie jej obrazy i klimat opowieści. Pozwólmy, żeby ona w nas powoli dojrzewała.
Butterflies, Silvia Pogoda
Fundacja Powiększenie, Warszawa, 2021
https://wszyscyjestesmyfotografami.pl/
Autor zdjęć książki: Tomek Kubaczyk
Leave a reply