Niby wszystko już wiadomo, już tyle razy było o tym, ale jednak zawsze można coś dodać, czymś zaskoczyć…
Mam przed sobą książkę Magdaleny i Maksymiliana Rigamontich pod tytułem „Echo”. Zadziwiająca. Poruszająca. Ponadczasowa. Uniwersalna.
Maksymilian od kilku lat jeździł na Wołyń fotografować w miejscach, w których do 1943 roku stały wsie i miejscowości zamieszkane głównie przez Polaków. I przez kilka miesięcy tego właśnie roku ukraińscy sąsiedzi wymordowali w sposób okrutny i bestialski (jakby to miało jakieś znaczenie jak się morduje) swoich polskich sąsiadów. Potem ograbili i zniszczyli ich domy. Miejsca te pozostały puste. Nie ma mogił, cmentarzy ofiar. Nie ma nic. Nic.
Szacuje się, że ofiar rzezi wołyńskiej, bo tak zwyczajowo nazywa się te wydarzenia, było ok. 60 tysięcy. Była to przygotowana i sprawnie przeprowadzona przez ukraińską partyzantkę akcja. Wzorem dla nich były wcześniejsze akty ludobójstwa popełniane przez nazistów na Żydach, zresztą z pomocą ukraińskiej policji. Potem wielu policjantów zmieniło front i stało się partyzantami. Wiedzieli więc, jak się do tego zabrać. A w ich planach dużą rolę odegrali właśnie sąsiedzi pomordowanych.
Jak wielka nienawiść musiała być w sprawcach, że dopuścili się takiej zbrodni? Czy można ją w jakiś sposób zrozumieć albo wytłumaczyć? Pewnie można, bo każde ludzkie działanie ma swoją przyczynę. Coś bierze się z czegoś, na akcję jest reakcja. Ten łańcuch można przerwać tylko wtedy, kiedy zabije się wszystkich, absolutnie wszystkich, wtedy reagować już nie ma kto. Jak w tym przypadku. Bo uratowały się tylko pojedyncze osoby. Wtedy już ma się spokój, już nie ma tych, którzy tak strasznie przeszkadzali, że aż trzeba było ich zabić. Wtedy pozostaje już tylko echo w lesie i nieliczne ślady. Ślady nie tylko materialne, również ślady w ludziach, którzy tam teraz mieszkają i pamiętają, bądź wiedzą z opowieści starszych, których już nie ma. Ślady skrzętnie ukrywane, ale widoczne dla wprawnego oka. A Maksymilian ma wprawne oko.
Co można sfotografować, kiedy tak naprawdę nie ma nic do sfotografowania? Bo jakiekolwiek pozostałości zarosły przez 75 lat lasem, trawą, krzakami. Okazało się że można. Że można sfotografować echo, wiatr, wspomnienie, ciarki chodzące po plecach, krzyk rozpaczy sprzed lat. Przekazać emocję przez obiektywny, porażający w swojej prostocie i bezpośredniości obraz. Obraz cmentarza, którego nie ma.
Zdjęcia są opatrzone krótkimi tekstami autorstwa Magdaleny Rigamonti, żony fotografa, wybitnej dziennikarki, autorki wielu wywiadów przeprowadzanych z ważnymi osobami naszej współczesności, głównie politycznej. Tutaj Magdalena przedstawia nam krótkie, minimalistyczne teksty w konwencji białego wiersza. Wychodzi z założenia, że jeżeli się jest na cmentarzu, to przede wszystkim należy oddać się zadumie, atmosferze miejsca i pamięci o ofiarach. Nie trzeba wielu słów i niczego nowego do tak przez innych opisanego tematu dodawać nie należy. Ale tych niewiele słów wzmacnia wymowę zdjęć niezmiernie. Ukierunkowuje myśli oglądającego, pozwoli lepiej zrozumieć.
Całość działa na mnie przejmująco, wchodzi głęboko pod skórę.
Bo mamy w przypadku tej książki do czynienia z poezją. Poezją fotograficzną uzupełnioną o mądre, oszczędne słowa. Z komunikatem do naszej duszy, wrażliwości. Bez natłoku drastycznych obrazów, opisu drastycznych faktów. Przez to komunikat o zbrodni wołyńskiej trafił do mnie tak mocno, jak nigdy dotąd.
Dlaczego sąsiedzi należący do jednej grupy etnicznej mordują sąsiadów należących do innej? Jak to jest, że latami, dziesięcioleciami, żyją ze sobą lub obok siebie w zgodzie, często wznoszą toasty za przyjaźń, szanują swoją odrębność, i nagle coś się dzieje, coś zmienia, przeskakuje jakaś klapka w głowie, która uruchamia nienawiść i kasuje z pamięci przyjaźń albo przynajmniej obojętność. Jak to się dzieje?
Słuchałem opowieści o projekcie „Echo” Państwa Rigamonti w czasie spotkania autorskiego zorganizowanego w Krakowie przez stowarzyszenie Fotobzik (link do informacji tutaj). Ich opowieść dotykała konkretnych wydarzeń wołyńskich w konkretnych miejscach w konkretnym czasie. Jest to również uwidocznione w książce poprzez daty i geograficznie podane położenie tych miejsc. Moje myśli krążyły jednak wtedy wokół innych rzezi, czystek, pogromów sąsiedzkich, których historia zna bez liku. Każdy, nawet najmłodszy, ale już świadomy i myślący człowiek, jest w stanie w swojej pamięci odszukać tego typu wydarzenia. One się dzieją nawet teraz, jak choćby prześladowania i wypędzenia muzułmańskiej mniejszości Rohingya przez miłujących pokój buddystów z Birmy nazywanej od jakiegoś czasu Mjanmą. Albo najgłośniejszy chyba, nie tak dawny przykład, morderstwa osób pochodzenia Tutsi dokonane przez ekstremistów Hutu w Rwandzie przed 14 laty. Bestialstwo w przekraczającej chyba wszystko do tej pory skali. Zginęło około miliona osób.
Stalin kiedyś powiedział, że śmierć jednego człowieka to tragedia. Śmierć miliona to statystyka.
Jednak w pewnej chwili moje myśli skoncentrowały się na Sri Lance i krwawej wojnie domowej zakończonej w tym kraju przed 9 laty. Głównie z tego względu, że podczas dwóch do tej pory pobytów w tym kraju zdołałem trochę go poznać i polubić, a może przede wszystkim mieszkających tam ludzi. I zagłębić się, na ile na to pozwalały źródła, w ich najnowszą historię. W 26-letnią wojnę, w której większość ofiar to ludność cywilna, szczególnie po stronie tamilskiej. Wspominam teraz o tym nie ze względu na szczególnie uderzające podobieństwo lankijskiej sytuacji do tej na Wołyniu przed 75 laty, bo jej tutaj nie ma. Robię to z racji odległości geograficznej i emocjonalnej do tego przypadku, które pozwalają na w miarę obiektywną i chłodną ocenę, czego oczywiście brak w przypadku Polaka analizującego rzeź wołyńską. Też żeby pokazać, że nic nie dzieje się bez przyczyny, jest wytłumaczalne i w swojej istocie proste. Że do tego nie potrzeba wielu słów i wielkiego rozumu.
* * * * * * * * *
Na wyspie Cejlon, czyli obecnej Sri Lance, od zawsze mieszkały dwie grupy etniczne mówiące różnymi językami i wyznające różne religie: buddyjska większość syngaleska (ok. 70% ludności) i tamilska mniejszość hinduska, zamieszkująca głównie północną część wyspy (ok. 20% ludności). Pozostałe ok. 10% to Muzułmanie (Maurowie) stanowiący osobną grupę etniczną. Dla porządku należy wspomnieć, że część Tamilów i Syngalezów to chrześcijanie, którzy przeszli na katolicyzm i protestantyzm poprzez działania misyjne kolonizatorów portugalskich, holenderskich i angielskich, ale dla klarowności obrazu pozostawmy ich w tej chwili na boku.
Jak myślicie co się stanie, jeżeli w takim społeczeństwie wprowadzi się nagle demokratyczny porządek? Czy osoby o lewicowych poglądach będą głosować na lewicę a prawicowych na prawicę? Że powstanie coś na kształt chrześcijańskiej demokracji w Europie, czyli buddo-demokracja i hindu-demokracja, mające wspólne albo podobne cele? Nic bardziej mylnego. Syngalezi będą głosować na Syngalezów, Tamile na Tamilów, Muzułmanie na Muzułmanów. Wynik wyborów jak struktura ludnościowa, czyli procenty podane przeze mnie kilka linijek wyżej. Absolutna i stabilna większość w parlamencie dla większości syngalesko-buddyjskiej, praktycznie na zawsze.
Do roku 1948 Sri Lanka była kolonią brytyjską, niepodległość została wynegocjowana przez syngaleskich polityków którzy w sposób demokratyczny objęli rządy. Jednym z pierwszych ruchów tych rządów było pozbawienie obywatelstwa lankijskiego sporej części tamilskiej mniejszości. Ponieważ Tamile byli zawsze lepiej wykształconą częścią społeczeństwa, wprowadzono punkty preferencyjne dla Syngalezów przy przyjęciach na studia, co drastycznie zredukowało liczbę tamilskich studentów. Ogłoszono, że buddyzm jest wiodącą religią w państwie, przy okazji wprowadzając socjalistyczną republikę. Socjalizm to rządy sprawiedliwości społecznej, które jeszcze dobrze pamiętam z czasów PRL-u. Rządy te nie miały wiele wspólnego z jakąkolwiek sprawiedliwością, nie inaczej było w przypadku socjalizmu syngaleskiego.
Wszystkie te, i jeszcze wiele innych praktycznych pomysłów przeprowadzono zgodnie ze stanowionym prawem i wolą suwerena. Tamile na przestrzeni kilkunastu lat zostali zepchnięci do pozycji obywateli drugiej kategorii. Wielu udało się na emigrację i tam urządzili sobie nowe życie, jednak nigdy nie zapomnieli o tym, skąd pochodzą.
W roku 1976 powstała terrorystyczna organizacja pod nazwą LTTE (w skrócie Tamilskie Tygrysy), która postawiła sobie za cel doprowadzenie metodami militarnymi i terrorystycznymi do powstania na wyspie Cejlon niezależnego państwa tamilskiego. Na początku nie było wielu chętnych do czynnego wspierania tej organizacji. Ale ta garstka ludzi była cierpliwa i konsekwentnie wykonywała swoją robotę.
W roku 1983 Tygrysy przeprowadziły akcję terrorystyczną, zabijając w zasadzce 13 syngaleskich policjantów w okolicy Dżafny, stolicy północnej tamilskiej prowincji. W odwecie syngalescy obywatele dokonali pogromów w wielu miejscach kraju, gdzie znajdowały się skupiska tamilskiej ludności. Zrobili to sąsiedzi. Prawdopodobnie przekonani, że robią to dla dobra swojego kraju, swoich rodzin, że trzeba się raz na zawsze pozbyć tych obcych, którzy przeszkadzają, których bracia kilka godzin wcześniej okazali się bezwzględnymi mordercami. Że trzeba im pokazać, gdzie jest ich miejsce. W efekcie w całym kraju na przestrzeni kilku dni w sposób często potworny zamordowano wielu Tamilów. Szacunki są bardzo rozbieżne, od 400 do 3000 ofiar.
Od tego momentu Tamilskie Tygrysy nie miały żadnego problemu z rekrutacją żądnej zemsty młodzieży. Zemsta za zemstę. Rozpoczęła się regularna wojna wspierana wieloma okrutnymi aktami terroru, często samobójczymi, zorganizowanymi na terenie syngaleskim przez Tygrysy. Zaatakowano nawet największą buddyjską świętość czyli świątynię relikwii zęba Buddy w Kandy. To tak, jakby ktoś w Polsce próbował wysadzić Wawel.
Wojna trwała 26 lat. W 2009 roku zakończyła się bezwarunkowym i całkowitym zwycięstwem syngaleskiej armii. W ostatnim etapie wojny na małym skrawku wybrzeża zgromadziła się ogromna grupa uciekających przed armią cywilów przemieszanych z resztkami straceńczych Tygrysów. Sprawa już wtedy była przegrana, jednak nie przerwano działań wojennych do ostatecznego zwycięstwa. Szacuje się, że w ciągu ostatnich kilku dni wojny zginęło ok. 40 tys. Tamilów. Ale tej liczby już nikt nigdy nie potwierdzi. To nie jest już możliwe.
Obecnie w Sri Lance panuje spokój. W północnej części kraju powstało wiele garnizonów wojskowych, na 11 tamilskich cywilów przypada statystycznie 1 żołnierz syngaleskiej armii. Powstały wielkie pomniki sławiące zwycięstwo nad terrorystami. W wielu miejscach, w których kiedyś mieszkali Tamile, dziś rośnie trawa. Gdzie podziali się ludzie, którzy tam kiedyś mieszkali?
Według oficjalnej wersji wyemigrowali gdzieś w świat, najczęściej do Europy: Norwegii, Niemiec czy Szwajcarii. Ofiar owszem, mogło być trochę, ale to nieliczni pechowcy. Bo armia syngaleska ratowała tamilskich cywilów, terroryzowanych i zabijanych przez partyzantkę Tamilskich Tygrysów. Spytałem o to celowo i taką otrzymałem odpowiedź.
Przyczyny i skutki lankijskich wydarzeń poczynając od roku uzyskania przez ten kraj niepodległości (1948) wydają się być jasne. Jednak gdybym sięgnął lata albo lepiej wieki wstecz, może by się okazało, że pokazana przeze mnie przyczyna jest skutkiem czegoś, co wydarzyło się wcześniej, może dużo wcześniej. Możecie być pewni, że tak właśnie jest. Bo słowo klucz w całej historii tego rodzaju przypadków jest zawsze jedno: dyskryminacja. A kto i kiedy zaczął tego narzędzia używać, to często trudno dzisiaj dociec. Jedno, co przeważnie da się stwierdzić to fakt, czyje aktualnie jest na wierzchu.
* * * * * * * * *
Historia sąsiedztwa polsko-ukraińskiego jest bardzo bolesna i skomplikowana. Ale może należało by na nią spojrzeć trochę inaczej niż zwykle, może od innej strony i jako narzędzia analizy użyć poprzednio wspomnianego przez mnie słowa „dyskryminacja”. Bo może błędem naszych polskich praojców było ustanowienie wieki temu Rzeczpospolitej Obojga Narodów zamiast Rzeczpospolitej Trojga Narodów? Zapewne postępowali zgodnie z ówczesną racją stanu. Kto wie, jak by się wtedy potoczyły losy naszego sąsiedztwa. Śmiem twierdzić, że zupełnie inaczej.
Ale cóż, odwrócić tego co się stało już nie można. Jesteśmy tu i teraz i mamy co mamy. Rzeź wołyńska jest niewybaczalną zbrodnią, nawet jeżeli ktoś próbowałby ją jakoś wytłumaczyć, co oczywiście nie znaczy usprawiedliwić. My Polacy oczekujemy od strony ukraińskiej, że się w końcu do niej odniesie. Że usłyszymy umowne „przebaczamy i prosimy o wybaczenie”.
A może powinniśmy powiedzieć to my pierwsi, zawstydzając drugą stronę, tak jak to uczynili polscy biskupi wysyłając w 1965 roku znamienny list do biskupów niemieckich zawierający to właśnie sformułowanie? List ten zapoczątkował normalizację stosunków polsko-niemieckich, które są przecież obciążone potwornymi zbrodniami z czasów II Wojny Światowej. Przebaczamy i prosimy o wybaczenie. To powinni sobie powiedzieć mieszkańcy Sri Lanki, byłej Jugosławii, Armenii i Azerbejdżanu, Indii i Pakistanu, i jeszcze wielu, wielu innych miejsc na świecie. Powinni…
Cytat z ostatnich zdań książki „Echo”:
„Jest taka piękna ukraińska wioska Majdan, wokół zielone pagórki, pośrodku biała ubita droga, przy której stoją pomalowane jasnoniebieską farbą zadbane chałupy. Drogą jedzie wóz zaprzężony w konia. Naprawdę piękny widok. Tak to mogło wyglądać w 1943 roku. Taki sam spokój i niepokój. Już nigdy nie chcę tam jechać.”
Autorzy książki nie mają mojej nadziei. Najprostszym narzędziem sprawców jest zapomnienie albo wymazanie z pamięci. Udawanie, że nic się nie stało. Że nikt nic nie wie. Ale jednak nawet po tak wielu latach odczuwa się niepokój, bo po nieistniejących cmentarzach błąkają się duchy ofiar. I będą się błąkać, dopóki potomkowie, krewni i rodacy wszystkich morderców, szmalcowników czy innych szubrawców nie powiedzą zgodnym chórem: „przebaczamy i prosimy o wybaczenie”. Wtedy i tylko wtedy nastanie prawdziwy pokój.
Link do informacji o projekcie „Echo”: tutaj.
Strona internetowa Maksymiliana Rigamonti: tutaj.
Poniżej kilka moich zdjęć ze Sri Lanki z – mam nadzieję rozpoznawalnymi – śladami tego, o czym powyżej.
4 komentarze
Piotr
Piękne ale trudne słowa. Czy kiedykolwiek zdobędziemy się na tak piękny gest pokory? Wątpię. Nie w tej rzeczywistości. Wystarczy spoglądać na treści zawarte w podręcznikach historii. Tam jesteśmy doskonali tylko mamy historyczny „niefart”.
Ania
Dokładnie Piotr. Zawsze pokrzywdzeni, zawsze winni są „inni” niczym „Chrystus” narodów zawsze cierpimy za innych ( i oczywiście nie są to nasze złe wybory,których konsekwencje ponosimy). Wychowuje się nas zamieniając klęski w zwycięstwa, podając za symbol patriotyzmu skazany na klęskę zryw lub oddanie życia, które nic nie przynosi, a nie dbanie o własne gniazdo, drobne czyny, które może nie ociekają bohaterstwem, a człowieczeństwem.
Leszek Górski
Dziękuję za Wasze komentarze. Pisałem o książce fotograficznej, historii i Sri Lance. Ale w sumie wyszło na to, że napisałem o Polsce. No cóż, nie będę się tego wypierał. Pozdrawiam serdecznie.
WS
Niestety jedynym sposobem ukojenia ran jest zapomnienie i nie odgrzebywanie mogił. Pewnie rządy Ukrainy odniosłyby się do tych wydarzeń gdybyśmy my odnosili się do własnych występków. Staje mi przed oczami scena z ‚Ogniem i mieczem’ gdy Zagłoba chce wieszać całe wesele – ale to oczywiście tylko fikcja literacka.