Piszę na gorąco. Zanim się wszystko ułoży, nabiorę dystansu, zacznę sortować zdjęcia i wspomnienia. To jest nawet ważniejsze, ale to przyjdzie samo, z czasem. Zanim powrócę na dobre do polskiego piekła, które się mocno nagrzało w ostatnich dniach. Jakbym sobie życzył w naszym narodzie takiego luzu i filozoficznego podejścia do życia jakie panują tutaj, czyli w Lizbonie.
Było świetnie. Uwielbiam warsztaty fotograficzne, uwielbiam Pokochaj Fotografie, uwielbiam atmosferę luzu przy jednoczesnej łagodnej presji, kiedy to codziennie rano trzeba pokazać 10 zdjęć zrobionych poprzedniego dnia. A ocenia je zawsze prowadzący warsztaty, w tym przypadku był to Marcin Kydryński. Jest to człowiek renesansu, wielu talentów i umiejętności, cudownie samokrytyczny i samo-sceptyczny, z nutką ironii odnoszący się do siebie i całego świata. Omawiając nasze zdjęcia wygłaszał krótkie felietony, które powinno się nagrywać i puszczać w radio. Może to jest pomysł dla Michała Mrozka, żeby obok telewizji na Pokochaj Fotografie zainstalować również radio z audycjami Marcina?
Codzienna prezentacja jest zawsze fascynująca. Widząc co przynoszą pozostali uczestnicy, słuchając rozmów i opinii Prowadzącego można się inspirować i wykorzystać wszystko, co się zobaczyło i usłyszało dla własnych prac. Wielokrotnie byłem świadkiem, kiedy niedoświadczeni uczestnicy przynosili fantastyczne zdjęcia w trzecim lub czwartym dniu warsztatów. Efektem końcowym jest zawsze prezentacja zawierająca najlepsze zdjęcia uczestników według wyboru Prowadzącego, tradycją już jest zdziwienie, jak świetny zestaw zdjęć udaje mu się wybrać.
Fotografowanie w Lizbonie jest przyjemnością. Ludzie się nie obrażają, bo są przyzwyczajeni, że stada fotografów zaglądają im przez okno do domu. Niesamowita pod tym względem jest Alfama. Ludzie mieszkają tam w niezwykłej ciasnocie, pewnie niezbyt komfortowo w stosunku do naszych polskich wyobrażeń o mitycznym Zachodzie. Np nie widać nigdzie klimatyzatorów, więc ten wynalazek tutaj chyba jeszcze nie dotarł. Wyglądają więc z okien paląc papierosa, prezentują całemu światu swoją intymność w postaci prania, zasiadają w cieniu na ławeczkach. Oczywiście zależało nam, żeby byli oni obecni na naszych zdjęciach, więc czasami trzeba było zawierać szybkie minutowe czy nawet sekundowe przyjaźnie. Każdy musiał znaleźć na to swój sposób. Tylko uśmiechem i pozytywnym nastawieniem można tam coś fotograficznie w tym temacie osiągnąć.
Lizbona stale nas zaskakiwała. Jak choćby cmentarz Prazeres przy końcowym przystanku linii tramwajowej nr 28. To właściwie nie cmentarz, ale cała dzielnica umarłych. Stoją tam domy, w których na półkach leżą trumny, można do nich zaglądnąć, a jak się ma klucz, to nawet wejść. Znajduje się tam największy grobowiec Europy, w którym leży ok. 200 zmarłych z jednej rodziny. Jaki bezsensowny przepych, niezrozumiały w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko się musi jakoś kalkulować i opłacać. Ale do zrozumienia jest już to, że tuż za płotem stoją apartamentowce mieszkalne, bo przecież szkoda drogocennego terenu. Jest to jednak w sumie dość surrealistyczne.
Spacerując po mieście natknęliśmy się na demonstrację Partii Komunistycznej Federacji Rosyjskiej z okazji 70 rocznicy zakończenia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, powszechnie nazywanej Drugą Wojną Światową. Czerwone sztandary, pieśni z dawnych lat, przemówienia o tym, żeby w Ojczyźnie zapanował pokój i żeby wreszcie ostatecznie pokonać faszystów. Trudno mi tylko się domyślić, dokąd sięga ta mityczna Ojczyzna, czy do Kijowa, czy może trochę dalej. Była to demonstracja idei bardzo miłych, uśmiechających się wokół, sympatycznych ludzi, dużo dzieci. Prawdopodobnie rosyjska diaspora mieszkająca w okolicy. Na wszelki wypadek udawaliśmy niemych i nic nie rozumiejących, chociaż po 11 latach nauki rosyjskiego dużo potrafiłem zrozumieć. Gdyby nie flaga z napisem Krym i kilku podejrzanych osiłków, czułbym się jak kiedyś w mojej podstawówce, kiedy świętowaliśmy 100-lecie urodzin Lenina.
W tym miejscu chcę umieścić małe ostrzeżenie: trzeba mieć świadomość, że Lizbona nie jest dla każdego. Jeżeli wdepnięcie w psią kupę potrafi ci zepsuć dzień, to nie jest miejsce dla ciebie. Jeżeli przechodzenie na czerwonym świetle cię stresuje, to również. Korzystanie z tramwajów i autobusów to osobna przygoda, w której musisz mieć dużą rezerwę czasu i dobre szkło powiększające, żeby się rozeznać w rozkładach jazdy wiszących na nieznanych z nazwy przystankach. Może czasami nic nie jechać cały dzień, gdzie po godzinie czekania się dowiesz, że to jakiś tradycyjny comiesięczny strajk. Jak cię coś takiego wkurza, to nie jedź tam, odpuść sobie Lizbonę. To miasto ma po prostu taki klimat. Jedź lepiej na przykład do Berlina.
Jeszcze jedna dygresja o fotografowaniu ludzi. Niektórzy się jednak oburzają, gdy się ich fotografuje. Jak ten pan poniżej, właściciel straganu na tzw Targu Złodziei. Chociaż nie tak do końca na serio, bo się wcześniej wzrokowo „zaprzyjaźniliśmy”. Chodzi mi bardziej o epidemię zdjęć selfie. Z jednej strony ludzie nie są zadowoleni, gdy ich się fotografuje, z drugiej strony sami publikują w Internecie swoje wizerunki często w mało przemyślany sposób. To jest paradoks i przewrotność dzisiejszych czasów. Ale każdy ma prawo do swojej wolności, do robienia tego, co chce. A dodatkowo Lizbona to miasto tolerancji i wolności, tu nic nikogo nie dziwi.
Fado jest tematem samym w sobie. Szczerze powiem, że ta muzyka w pierwszej chwili mnie nie zachwyciła. Ale fado trzeba przeżyć na żywo. Największe wrażenie zrobił na mnie wieczór w restauracji brata słynnego Camane, czyli Heldera Moutinho. Jest on właścicielem restauracji, szefem kuchni i jednocześnie głównym pieśniarzem. W czasie występu panuje absolutna cisza, zakaz fotografowania, za błyśnięcie fleszem grozi lincz. Znaleźliśmy się tam tylko dzięki znajomości Marcina Kydryńskiego z braćmi Moutinho i naprawdę warto było to przeżyć. Genialne jedzenie, ośmiornice, bacalhau, krewetki. Wszystko w atmosferze wysokiego napięcia tych niezwykłych pieśni będących czystą energią i transferem uczuć żalu za czymś bliżej nieokreślonym, co nazywają tutaj „saudade”. Bo Portugalczyk jest nostalgiczny. Jak go skrzywdzi życie, to śpiewa fado, rzadko idzie na barykady. To jest piękne i naprawdę niezwykłe.
Wrócę jeszcze do fantastycznego jedzenia, które dane nam było spożywać przy licznych okazjach, w nawiązaniu do mojego poprzedniego wpisu o Lofotach. Przy którymś tam posiłku uświadomiono mi, że ta wspaniała potrawa, która w nazwie zawiera słowo bacalhau, to nic innego jak dorsz z lofockiej szubienicy. Posiłek był tak dobry, że wyparłem z mojej świadomości tamte obrazy sprzed kilku miesięcy. Czas leczy rany i zmienia perspektywę, w czym skutecznie pomogła też duża ilość fantastycznego vinho verde. Dowód na to, jak przewrotne bywa życie fotografa.
4 komentarze
Dawid
Leszku, minąłeś się z przeznaczeniem, lekkości pióra zazdroszczę ;-)
Leszek Górski
Dzięki Dawid, zawsze lubiłem sobie popisać, a teraz jest gdzie :)
Witek
Leszku, z Twojego barwnego opisu byłem ponownie w Lizbonie. Dziękuje i zazdroszczę tych wspaniałych chwil w tak świetnym towarzystwie.
Praia da Luz
podobne wrażenie i podobny cmentarz znalazłam niedaleko Porto, pozdrawiam: https://www.facebook.com/571702102886583/photos/pcb.839097636147027/839096632813794/?type=1&theater