Na zewnątrz ciemno, pada deszcz. Latarką rozświetlam pomieszczenia, punktowe światło jest ostre, wydobywa wszystkie szczegóły. Czuję się, jakbym chodził nocą po cmentarzu. Bo to miejsce, gdzie jestem, to jest przecież cmentarz. Cmentarz marzeń i planów, dobrobytu i stabilizacji, unormowanego i wygodnego życia sowieckiego człowieka z uprzywilejowanej strefy. Mieli wygodne mieszkania w blokach, dobre pensje, kilkakrotnie wyższe niż w innych rejonach Związku Radzieckiego, dobrze zaopatrzone sklepy, szkoły, przedszkola, basen, szpital, teatr, kawiarnie, wesołe miasteczko.
Za tego sowieckiego człowieka zawsze myśleli inni, ci wyżsi w hierarchii. A na samej górze Sekretarz Generalny jak dobry i wszechmocny Bóg, otoczony Politbiurem, jak prawdziwy Bóg aniołami. Powiedziano im wszystkim, że wyjeżdżają ze swojego miasta na trzy dni, że za chwilę wrócą, że wziąć należy tylko najpotrzebniejsze rzeczy. I to było kłamstwo. Nigdy już nie wrócili, nie po to, żeby w tym wspaniałym mieście Prypeć ponownie zamieszkać. Z dnia na dzień stali się zdradzonymi czarnobylskimi tułaczami.
Chodzę po szpitalu. Widać jeszcze ślady tych, którzy ponad 30 lat temu tu pracowali. Szafka ubraniowa z wiszącym fartuchem. Buty domowe na zmianę pod biurkiem, pewnie wygodniej trzymać tam niż codziennie przenosić do szafki. Chociaż w szafkach też są, a jakże. Zeschnięte rośliny, duże donice. Szafki z lekarstwami, fiolki, wyposażenie szpitalne. Resztki materiałów propagandowych, tablic ściennych, statystyk, instrukcji. A przez rozbite szyby do środka wchodzą gałęzie.
Piwnica szpitala to szczególne miejsce. Jest to jedno z najbardziej napromieniowanych miejsc na świecie. Zgromadzono tu ubrania likwidatorów, czyli mężczyzn, którzy bardzo słabo zabezpieczeni przed promieniowaniem pracowali przy usuwaniu skutków awarii elektrowni w Czarnobylu w najbliższym sąsiedztwie reaktora. Jaki jest los ludzi, którzy nosili te ubrania? Ilu z nich jeszcze żyje, a ilu zmarło w skutek chorób związanych z promieniowaniem? Albo innych powodów, takich jak alkoholizm? Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi.
Elektrownia, miasto, służby tajne i jawne, społeczeństwo, byli przygotowani na wszystko, tylko nie na wypadek w elektrowni z uwolnieniem radioaktywnego promieniowania. Po awarii nieliczni wiedzieli, co naprawdę się stało. A lokalne władze wysyłały nieprawdziwe informacje do centrali, że wszystko jest pod kontrolą. Ludność w zasięgu skażenia była nieświadoma niebezpieczeństwa. A później rozpuszczono informację, że alkohol chroni przed promieniowaniem. Więc wszyscy zaangażowani w usuwanie skutków katastrofy pili na umór.
Przez trzydzieści lat wiele się tu wydarzyło. Najpierw przyszli likwidatorzy, mający za zadanie usunąć skażenie i zabezpieczyć uszkodzony reaktor. Potem szabrownicy, wywożący ze Strefy wszystko, co dało się jeszcze sprzedać. Oczywiście kupujący przeważnie nie wiedzieli, skąd pochodzą towary. A zresztą to nie miało znaczenia, przecież promieniowanie leczył alkohol, recepta była prosta. Potem nastali złomiarze, ci doprowadzili do chyba największych zniszczeń w Strefie. Na końcu ekipy wywożące całą resztę wyposażenia z mieszkań, żeby nie kusić następnych szabrowników, ale to chyba już o wiele za późno. Teraz jesteśmy my, zwiedzający ten ponury park rozrywki. Promieniowanie jest podwyższone w niewielu dobrze znanych miejscach, których należy unikać, jak na przykład rudy las. To na ten las w bezpośrednim sąsiedztwie reaktora spadły pierwsze drobiny opadu radioaktywnego po wybuchu reaktora. Tam akurat lepiej nie chodzić. Ale poza tym nie ma żadnego problemu, jeżeli ma się odpowiednie pozwolenie.
Chwytak jest jedną z większych atrakcji Strefy, bo to narzędzie służyło kiedyś do usuwania radioaktywnych elementów zniszczonych przez wybuch konstrukcji, kawałków betonu, ruin, często resztek bardzo niebezpiecznych elementów grafitowych reaktora. Chwytak promieniuje, można to sprawdzić dozymetrem, czyli przyrządem mierzącym promieniowanie. Dla mnie jest on symbolem niezdrowego podniecenia tych, którzy przyjeżdżają do Strefy szukać ekstremalnych przeżyć. A przecież Strefa to miejsce zadumy, pamięć o nieszczęściach, które pewnie w wielu miejscach trwają do tej pory.
Do Strefy dojeżdża się pociągiem z miejscowości Sławutycz z odległości około 60 kilometrów. Jest to miasto wybudowane specjalnie dla personelu pracującego w elektrowni i przy budowie nowego sarkofagu, nazywanego potocznie Arką. Cud techniki, który w ostatnich dniach przykrył całkowicie uszkodzony reaktor na następne 100 lat, bo na taki okres liczona jest jego wytrzymałość. I przez te 100 lat naukowcy i inżynierowie całego świata będą mieli do wykonania zadanie likwidacji niebezpieczeństwa, które stale grozi ze strony reaktora. Który zabezpieczono zaraz po awarii pierwszym sarkofagiem z trwałością wówczas planowaną na 30 lat.
Powyższe trzy zdjęcia mają wartość archiwalną, gdyż powtórzenie tych ujęć nie będzie już możliwe. Łukowa konstrukcja zwana Arką została z końcem listopada nasunięta na reaktor nr 4 i ma pozostać tam przynajmniej przez najbliższe 100 lat. Polecam krótki film, przedstawiający historię powstania Arki, link tutaj.
Codziennie ze Sławutycza do elektrowni wyjeżdża kilka pociągów dowożących ludzi tam pracujących. Elektrownia od 2000 roku nie produkuje energii, ale obsługa jest konieczna do monitorowania procesów zachodzących w niepracujących już reaktorach. Będzie to trwało jeszcze przez najbliższych 50-60 lat. Niestety wygaszenie elektrowni jądrowej takiej konstrukcji, jaka została zastosowana w Czarnobylu, jest bardzo czaso- i kosztochłonne. Jeździliśmy codziennie rano z tymi ludźmi do pracy i wracaliśmy z nimi wieczorem do Sławutycza. Jedliśmy obiady w ich stołówce pracowniczej. Przechodziliśmy kilka razy dziennie kontrolę dozymetryczną, sprawdzającą, czy nie jesteśmy za bardzo napromieniowani. Byliśmy w sterowni jednego z wygaszanych bloków elektrowni, stacji pomp, w bliskim sąsiedztwie budowy nowego sarkofagu, który właśnie był przygotowywany do nasunięcia na uszkodzony blok elektrowni. Mieliśmy okazję zapoznać się z tym, czym jest Czarnobyl dzisiaj.
Jakie są motywy kierujące różnymi bardzo ludźmi, żeby wybrać się na wyjazd do Czarnobyla? Pewnie ile osób, tyle powodów. Mam jedynie problem ze zrozumieniem „eksploratorów”, których jedynym celem jest „przygoda”. Przyjeżdżają tu po to, żeby z dozymetrem pochodzić po piwnicach, wspiąć się na taki czy inny dach czy konstrukcję, zawsze w podnieceniu, że tu czy tam promieniowanie jest podwyższone, że udało się gdzieś dotrzeć, gdzie może jeszcze nikogo nie było. Bez pamięci o tym, że to kiedyś było otoczenie ludzi toczących tu swoje normalne życie, że tym miejscom należy się w pierwszej kolejności zaduma i szacunek. Ci eksploratorzy przypominają mi trochę ludzi, (tu przeproszę za kompletnie teoretyczne i niewysokich lotów porównanie), chodzących po górach z przyrządami mierniczymi i ciągle wszystkim dookoła udowadniających, jaką ta czy tamta góra ma wysokość. Bo tylko wysokość się liczy, a nie piękne widoki, przyroda wokół, atmosfera wędrówki.
No tak, ale czy ja siedzę w ich głowach? Może ich sposobem na uczczenie tego miejsca jest właśnie wspięcie się na szczyt Oka Moskwy albo mierzenie dozymetrem promieniowania buta likwidatora, leżącego w piwnicy szpitala… Może refleksja, że to nie jest zwyczajna wycieczka i nie o czystą przygodę tu chodzi, nie jest jednak im obca? Może potrzeba mi większej wiary w człowieka?
Oczywiście powstały zdjęcia. Starałem się unikać fotografowania ludzi, ale często się to nie udawało. Bo zawsze i wszędzie jest nas dużo, za dużo. Cmentarze robią największe wrażenie opuszczeniem, pustką, chłodem. Nie wybujałą wiosenną roślinnością, ale listopadową nagością mokrych gałęzi, ponurym deszczem, chłodem wędrującym po plecach. I tak właśnie działał na mnie Czarnobyl. Jeszcze czuję ten dreszcz. I pewnie jeszcze długo on we mnie pozostanie
* * * * * * * * *
Galeria zdjęć
Poniżej zdjęcia z punktu radarowego Oko Moskwy, ośrodka rekreacyjnego „Szmaragd”, przerwanej budowy chłodni kominowych, które miały obsługiwać reaktory 5 i 6 elektrowni, budynku Fujiyama w Prypeci, w tym zmumifikowany pies na poddaszu budynku. Dalej przedszkole w Kopaczi, baza napromieniowanego sprzętu, używanego przez likwidatorów, samosiły czyli osoby mieszkające w Strefie Wykluczenia, odwiedziny u Babci Marusi.
* * * * * * * * *
Kilka słów na koniec.
Moja podróż do Czarnobyla odbyła się w ramach wyjazdu zorganizowanego przez Pawła Mielczarka ze Strefy Zero. Dzięki bardzo sprawnej organizacji i konsekwentnej realizacji założonego programu udało nam się bardzo dużo zobaczyć. Jeżeli ktoś planuje wyjazd do Czarnobyla, powinien w swoich planach niewątpliwie uwzględnić ich ofertę.
W takiej wyprawie jest ważne dobre towarzystwo. Byliśmy tam grupą 5 fotografów, z których każdy ma do opowiedzenia swoją osobną czarnobylską historię. Dziękuję Agnieszce, Pawłowi, Piotrowi i Wiesiowi za niezapomniane chwile. I za to że broniliście mnie przed zwariowanym czarnobylskim kotem.
Zdjęcie: Paweł Wieczorek
Uważam, że każdy, kto czuje potrzebę zgłębienia tematu, powinien zapoznać się z jedną, absolutnie podstawową pozycją, która na mnie wywarła ogromne wrażenie. Chodzi o „Czarnobylską modlitwę” Swietłany Aleksijewicz. Właściwie słuchałem tej książki w formie audiobooka, czytanego przez Krystynę Czubównę. Muszę przyznać, że słuchałem wielu fragmentów ze ściśniętym gardłem, bo to jest naprawdę straszne, co w tej książce zostało opisane. Bez znajomości tej lektury mój obraz o Czarnobylu byłby niepełny i zafałszowany.
Temat Czarnobyla w mojej świadomości istnieje od samego początku, czyli od 1986 roku. Ale dopiero w ostatnim czasie, może w okresie 2-3 lat, kiedy to zobaczyłem zdjęcia Maćka Nabrdalika z jego wyjazdów do Strefy Zero, a w końcu książkę fotograficzną „Homesick”, pomyślałem, że warto by tam pojechać i zobaczyć na własne oczy. Praca Maćka była dla mnie inspiracją, która poprowadziła mnie w tamte strony.
Leave a reply