Roland Barthes jest autorem niepozornej książeczki o zagadkowym tytule „La chambre claire / Camera lucida”, który został spolszczony na „Światło obrazu”. Tytuł jest grą słów, która w tym tłumaczeniu nieszczęśliwie się gubi. Bo „camera lucida” jest przeciwieństwem określenia znanego każdemu fotografującemu, czyli „camera obscura”, narzędziem znanym od wieków, które uzupełnione o odpowiednie wnętrze jest obecnie aparatem fotograficznym.
„Camera obscura” to ciemna przestrzeń, do której wpada promień światła. Czym mogła by być wobec tego „camera lucida”? Rozświetlona przestrzeń, do której wpada promień ciemności? Tak podpowiada logika…
Barthes w swojej książce nie odkrywa fotografii na nowo. Ona już jest od dawna zdefiniowana, właściwe wszystko jest jasne, czyli „lucido”. Pisał tę książkę w latach 1978-79, wspomina w niej np. Mapplethorpe’a, bardzo nam już współczesnego twórcę. Autor więc sięga po współczesność, w świecie idei fotografii przecież od tego czasu niewiele istotnego się wydarzyło. I chociaż wszystko jasne, jednak książka niepokoi, rzuca cień, wprowadza jakiś zamęt w poukładany świat poukładanego fotografa.
Spakowałem sobie tę książkę w podróż do Japonii. Nie miałem zbyt wiele czasu, żeby się w nią tam zagłębiać, ale nie o to mi chodziło. Kiedyś już ją przeczytałem, chciałem jedynie mieć wgląd we fragmenty, na które kiedyś zwróciłem szczególną uwagę. Bo czułem, że Japonia może być dobrym miejscem na przypomnienie sobie myśli Barthesa. Kraj o wielu obliczach, niejednoznaczny, tajemniczy, a pozornie już wielokrotnie „odkryty”. O którym przed wyjazdem, co mi się rzadko zdarza w takich przypadkach, starałem się dowiedzieć jak najwięcej. A mimo tego w dalszym ciągu nie potrafiłem sobie go jednoznacznie wyobrazić. Więc klimat eseju Barthesa bardzo mi tutaj pasował.
Najczęściej powtarzanym i najlepiej znanym fotografom określeniem Barthesa jest „punctum”, które zostało wprowadzone już na samym początku eseju. Punctum to ukłucie, coś, co wzbudzi w nas emocję. Pewnie czasami wam się zdarza, że przeglądając jakąś partię zdjęć jedno za drugim, obojętnie, bez większego zaangażowania, nagle zatrzyma was na dłużej takie, które ukłuło, czy, jak to definiuje Barthes, zabolało. Należy wtedy to zdjęcie, jak i swoje emocje, przeanalizować, poszukać przyczyny tego „bólu”. Porozmawiać ze zdjęciem, z jego autorem.
Często jako przykład punctum podaje się zdjęcie Diane Arbus przedstawiające sfotografowanego w parku upośledzonego chłopca z granatem w dłoni. W parku stoi chłopiec, widzimy go, widzimy całe otoczenie. Ale ten granat w ręku, to wzorcowe punctum, wspaniale dopełnia i „robi” to zdjęcie. Bez granatu posiadałoby ono tylko warstwę informacyjną czy poznawczą, byłoby jednym z wielu zdjęć chłopców w parku, któremu poświęcilibyśmy pewnie niewiele uwagi i szybko przeszli do następnego. Bo sama wiedza i informacja jest często nudna.
Ale paradoksalnie takim właśnie zdjęciom Barthes poświęca również wiele uwagi, warstwę informacyjną nazywając „studium”. Według niego tylko zrównoważona mieszanka obu elementów (studium + punctum) tworzy pełne zdjęcie. To, które posiada tylko warstwę informacyjną, mimo że nudne, jest pouczające i warto je znać. Potrafi nam coś dać, czegoś nauczyć, coś pokazać. Z drugiej strony zdjęcie posiadające tylko „punctum”, bez żadnej wartości poznawczej, często jest pustym popisem sprawności fotografa chcącego zaskoczyć nas jakąś sprytną sztuczką. Takie zdjęcie według mnie jest bardzo kulawe, może nawet bardziej od tego „nudnego”.
Japonia na początku była dla mnie ogromnym zbiorem punctum. Wszystko wokół nowe, egzotyczne, a jeżeli nawet znajome, to w jakiś dziwny i zaskakujący sposób. Jednak już pod koniec pobytu zauważyłem, że wiele z tych „punctum” się stępiło. Przykładowo kobieta w kimonie nie wywoływała takich emocji, jak na początku. Przejazdy metrem czy szybkim pociągiem już tak nie ekscytowały. Obrazy powszedniały, przechodząc powoli do warstwy „studium”, czyli wiedzy i informacji. Ale czy przez to nagle Japonia przestała być dla mnie ciekawym miejscem? Nic bardziej mylnego.
Oczywiście zrobiłem tam bardzo dużo zdjęć. Byłem w wielu miejscach, starałem się, jak na podróżnika przystało, jak najwięcej zobaczyć. A wszystko mnie ciekawiło, od wyglądu ulic i sklepów, przez zabytki, po mieszkających tam ludzi. Ludzi, którzy nie zauważając swojego Współjapończyka siedzącego obok w metrze, jednocześnie są niesamowicie spontaniczni w gronie znajomych i przyjaciół, co demonstrują czasami w bardzo widowiskowy sposób. Często pozytywnie reagowali na nas gajdzinów, czyli obcych, oczywiście gdy już nas „dostrzegli”. Wtedy można było zaobserwować na ich ustach uśmiech, zarezerwowany na okazje oficjalnych kontaktów, niczym nałożona na twarz maska. Spontaniczna do pewnego stopnia jest młodzież, z wiekiem przywdziewa tam jednak obowiązkowy mundur pasujący do swojej funkcji w społeczeństwie, czy to jest strój roboczy, ubiór strażnika, kolejarza albo garnitur pracownika biurowego. Wszystko to zaskakiwało, a przy tym było niesłychanie logiczne i celowe. Tu nic nie pozostawia się przypadkowi, więc jest powtarzalne i wysokim stopniu przewidywalne.
Zastanawia oczywisty brak komfortu życia większości Japończyków w sferze prywatnej przy jednocześnie świetnie rozwiniętej infrastrukturze publicznej. Widoczny jest niesamowity instynkt podporządkowania się zwyczajom i normom społecznym, który każe stawiać wyżej dobro wspólne nad indywidualne. Każdy ma do odegrania swoją rolę i tej roli się trzyma. Nawet instytucja samobójstwa wydaje się być tam wpisana w regulamin współżycia społecznego, a ma to głębokie umocowanie w przeszłości, historii i kulturze tego kraju. Wszyscy wszystkich traktują bardzo poważnie i z szacunkiem. Ani śladu żartów czy mrugnięcia okiem. Równie poważnie traktują obowiązujące zasady i przepisy. Będąc tam można przynajmniej częściowo zrozumieć źródła tak niesamowitego rozwoju ich kraju w niezwykle krótkim czasie. To wszystko, a dodatkowo jeszcze dziesiątki innych spostrzeżeń, do tej pory stanowi przedmiot mojego nieustającego zdziwienia.
Co zawierają przywiezione stamtąd zdjęcia? Czy w jakiś szczególny sposób działają? Ile w nich studium a ile punctum? Czy jestem w stanie oddzielić jedno od drugiego?
Ponieważ Barthes zauważa wiele różnych rodzajów punctum, na swój użytek stworzyłem definicję, że wszystko co nas w zdjęciu „zaboli” jest jakimś rodzajem punctum. Oczywiście takie punctum będzie bardzo nieobiektywne, bo każdy inaczej odbiera, docierają do niego inne bodźce i na co innego zwraca uwagę. Bo „punctum” częściej objawia się w umyśle widza, niż w konkretnym miejscu na oglądanym zdjęciu. Uważam, że właśnie to jest kwintesencją przewrotności fotografii, że to jest w niej najpiękniejsze. Czy jakiś dla nas egzotyczny obraz z Japonii wzbudziłby w Japończyku jakiekolwiek emocje? Jeżeli już, to zapewne na o wiele mniejszą skalę i zupełnie inne, niż w Europejczyku. Nas łatwiej zainteresować egzotyką, tak jak Japończyka łatwiej zainteresować naszą codziennością. To tłumaczy odwieczną fascynację każdego rodzaju niezwykłością, niezależnie od tego skąd pochodzimy i w jakim otoczeniu żyjemy na co dzień. I tak pewnie pozostanie już na zawsze.
Wróćmy na koniec jeszcze do eseju Barthesa. Jak już wspomniałem rozróżnia on wiele rodzajów punctum. Jednym z nich jest refleksja, że zobrazowane na bardzo starych zdjęciach lub filmach osoby już nie żyją, co jest źródłem pewnego dyskomfortu oglądającego. Przyznam szczerze, że zawsze miałem taką refleksję, od najmłodszych lat. Obecnie obchodzimy setne rocznice wielu wydarzeń z przebiegu I Wojny Światowej, które zostały już wtedy dość dobrze udokumentowane filmowo i fotograficznie. Tłumy zgromadzone na jakimś placu, maszerujące wojska, wiwatująca ludność. Wszyscy nieżywi. To znaczy teraz nieżywi, a wtedy wręcz przeciwnie, pełni pasji i planów na przyszłość. Taki mały paradoks, dyskomfort, ukłucie, ból. Czyli punctum.
Fotografia tłumu zrobiona dzisiaj. Ktoś patrzy na nią za 100 lat. Refleksja: oni już nie żyją… my już nie żyjemy… A tyle jeszcze przed nami!
Esej Barthesa w pewnym momencie dochodzi do kulminacji, wtedy trudno się oderwać od książki, bo staje się tak wciągająca, jak najlepszy thriller. Snując swoje rozważania o wartości i właściwościach fotografii wreszcie wyjawia, w jakim celu to czyni. Barthes pisał ten esej po śmierci swojej ukochanej matki, z którą był bardzo blisko związany przez całe życie. Książka ta jest dowodem, jak głęboko i dramatycznie przeżył jej stratę. Z determinacją, wręcz rozpaczliwie, szukał analizując domowe archiwum fotograficzne takiego zdjęcia matki, które odpowiadałoby jego wspomnieniu o niej. Na szczęście czytając w pewnym momencie oddychamy z ulgą: Barthes znalazł zdjęcie swojej matki, które go zadowala, które budzi jego emocje, które ratuje jego pamięć o niej. Na tym zdjęciu jego matka jest 5-letnim dzieckiem. Bardzo dokładnie nam to zdjęcie opisuje, bo jest ono w tej chwili dla niego najważniejszym zdjęciem świata.
Opisuje, ale nie pokazuje. Spytacie dlaczego? Odpowiedź jest prosta: to zdjęcie dla nas nie przedstawiałoby większej wartości. Bo dla nas zdjęcie to zawierałoby jedynie warstwę studium, byłoby jeszcze jednym z wielu nudnych zdjęć, których tak wiele widzieliśmy w życiu, których po chwili już nie bylibyśmy sobie w stanie przypomnieć.
Może ktoś kiedyś w dalekiej przyszłości zobaczy moje japońskie zdjęcia i odczuje przy nich jakieś ukłucie albo dyskomfort. Może z czasem przybędzie im wartości „punctum”, co będzie spowodowane przemijającym czasem, wzmacniającym ich warstwę emocjonalną, dodatkowo podlaną egzotycznym sosem? Pewnie tego już się nie dowiem…
Barthes był filozofem, człowiekiem bardzo wszechstronnym, interesującym się wieloma sferami życia i rozwoju cywilizacji. Napisał również ważny esej o Japonii, do którego znawcy tematu sięgają do tej pory. Jego oryginalny umysł i sposób myślenia pozwoliły mu pozostawić swój ślad w wielu dziedzinach. I tak stało się również z fotografią. Jakie szczęście dla nas, że jego głęboka żałoba, z której już się nie otrząsnął, bo nieszczęśliwie zmarł wkrótce po ukończeniu tej książki, skłoniła go do napisania jednej z najgłębszych analiz istoty fotografii, z której do tej pory możemy czerpać garściami.
W każdym razie myślę, że warto wziąć ze sobą Barthesa w każdą podróż, bliską czy daleką, nie tylko w tę do Japonii.
* * * * * * *
Artykuł „Z Barthesem w Japonii” ukazał się również w najnowszym numerze (24) magazynu Pokochaj Fotografie. Warto tam zaglądnąć, gdyż oprócz wielu innych bardzo ciekawych materiałów można zobaczyć całkowicie inny zestaw zdjęć, ilustrujących mój artykuł. Link tutaj. Zapraszam!
Poniżej jeszcze kilka zdjęć z podpisami dla zainteresowanych głębiej tematem Japonii.
Okres wczesnego dzieciństwa jest jedynym okresem nieograniczonego szczęścia w życiu Japończyka. Stres zaczyna się dla niektórych już w przedszkolu, bo do niektórych trzeba zdawać egzamin. I od tego momentu zaczyna się wyścig do najlepszych życiowych pozycji. Egzaminy zawsze polegają na testach, co oczywiście jest bardzo sprawiedliwe, ale skutecznie zabija indywidualizm i osobowość. A to akurat późniejsi pracodawcy cenią o wiele mniej, niż dyplom prestiżowej uczelni. Będąc w miejscach bardzo turystycznych, szczególnie w Kioto, stale ocieraliśmy się o wycieczki szkolne. Widziałem często w oczach uczniów jakąś obawę, którą pewnie można by nazwać wrodzoną nieśmiałością. Kilka razy miałem okazję zamienić z nimi parę słów i zawsze zastanawiała mnie ich nikła praktyczna znajomość języka angielskiego mimo faktu, że uczą się tego języka od 5 klasy szkoły podstawowej. Dla zainteresowanych poszerzeniem tematu polecam bardzo ciekawy tekst o edukacji w Japonii, link tutaj.
W metrze wszyscy patrzą wszędzie, byle tylko nie w oczy współpasażera. Wielu zajętych jest swoimi smartfonami, czytaniem, graniem, SMS-ową korespondencją. Chłopak nie zagadnie nieznanej mu dziewczyny, bo takiej formy nie przewidują ich obyczaje. Zresztą jak zagadnąć, jeżeli nie ma wstępnego porozumienia wzrokiem? Małżeństwa często są swatane przez znajomych lub rodziny. Po ślubie oczekiwanie na dziecko, któremu ambitni rodzice chcą zapewnić najlepszą możliwą edukację. Matka z reguły pozostaje w domu, a ojciec stara się zarobić jak najwięcej na jak najlepsze życie. I przeważnie wraca bardzo późno do domu, często w stanie wskazującym na spożycie. Bo długie godziny pracy i późniejsze odreagowywanie stresu są standardem. Role życiowe przydzielone i realizowane. Wiele osób jednak schodzi tej regule z drogi poprzez pozostawanie w stanie wolnym, co jest potężnym problemem społecznym w Japonii.
Na ulicach, w sklepach, na dworcach i innych miejscach publicznych można natknąć się na wiele osób „funkcyjnych”, czyli spełniających jakieś banalne i w gruncie rzeczy mało użyteczne funkcje. Chłopak kłaniający się na dworcu każdemu przechodzącemu, wykrzykiwacz reklam w sklepie lub w pasażu, osoba stojąca przy bramie budowy lub wyjeździe z parkingu i uważająca, żeby nie doszło do wypadku – to pierwsze z brzegu przykłady. Wszyscy przechodzą mijając ich jak manekiny czy roboty, całkowicie ich ignorując. Mimo tego widoczne jest duże zaangażowanie tych ludzi w pracę, a może nawet niejaka duma z pełnionej funkcji. Bo bycie użytecznym dla społeczeństwa, znalezienie swojego miejsca, do którego się należy, jest jedną z najważniejszych potrzeb życiowych Japończyka. A my jako nietamtejsi zawsze zwracaliśmy na nich uwagę, choćby dlatego, że wszystkie te osoby ubrane były w malownicze stroje i dla nas stanowiły swoistą atrakcję japońskiej sfery publicznej.
2 komentarze
WS
Świetne. Przypomniałem sobie o jeszcze innym elemencie, a bardziej własności zdjęcia, które może być wspomnianym ‚punctum’. Małe dzieci, oglądając pierwsze w swoim życiu fotografie zaczynają płakać. To reakcja na to, że postaci tam przedstawione są … nieruchome.
Pejzaż - studium i punctum | FotoPropaganda
[…] nieświadomie wczytał te dwa światy. Bardzo ciekawie pisze o swoich relacjach z Barthes’em Leszek Górski na swoim blogu. Zresztą, niniejszy wpis jest inspirowany jego przemyśleniami z pobytu w tym […]